Pamiętam jak mówiłam, że szybko się z tym uporamy. Że za rok będziemy się z tego śmiać. Że tylko chwilka lockdownu i znów będzie normalnie. A tu psikus. Zaraz minie rok, od kiedy zaczął się ten cyrk, a końca niestety jak na razie nie widać.
Przeszłam w tym czasie przez kilka etapów. Szok i niedowierzanie czyli jak to cały świat musi zamknąć się w domach przez coś, co przypomina grypę? Mamy przecież XXI wiek, rozwiniętą medycynę i coś, czego nie widać robi paraliż świata. Później było wyparcie powodowane niewiarą w to, że dzieje się to naprawdę. Serio, myślałam przez moment, że to jakiś przekręt, rozdmuchany drobiazg, nieśmieszny żart. Jednak zaraz po tym szybko nastąpił olbrzymi dół, w którym się ukryłam. Psychicznie i fizycznie. Moje wszystkie plany – wyjazdowe, koncertowe, towarzyskie, zawodowe – po kolei zostały odwoływane. A to, że świat zamarzł i został zmuszony do ukrycia się stało się faktem i wtedy w końcu to do mnie dotarło.
Zajadałam wówczas swój smutek i stres chipsami na zamianę z czekoladą, popijałam winkiem i nie zauważałam, że dres, który nosiłam od tygodni stał się moją drugą skórą. Nie malowałam się, włosy myłam co trzy dni, a uśmiechałam się nawet rzadziej. Nie umiałam się z tą nową rzeczywistością oswoić, ale i na to przyszedł czas.
Na szczęście dojrzałam w końcu do etapu akceptacji. Co prawda, względnej. Bo nadal nie rozumiem niektórych zagrań rządzących, ale przynajmniej zaczęłam powoli zmieniać te chipsy na zdrowe obiady. Leżenie godzinami na kanapie na czterdziestominutowe ćwiczenia i codzienne rytuały self care w łazience. Uzależniałam się od tych krótkich wypadów do parku, oddychania „świeżym powietrzem” przez maskę i łapania pojedynczych promieni słonecznych wystawiając głowę na balkon.
Jak już zainwestowałam w uleczenie ciała do poprzedniej wersji to wzięłam się za przyjemniejsze uwicie gniazdka, bo nie wiadomo było jak długo przyjdzie nam w nim siedzieć. I jak już zewnętrznie ja i moja przestrzeń była ogarnięta to zabrałam się za porządki w głowie. A było tam co robić.
Zaczęłam dostrzegać jak wiele mam. Okazało się, że jestem niebywałą szczęściarą. Mieszkanie dzieliłam z dobrą osobą, która otaczała mnie troską. Moja sfera zawodowa tak naprawdę w tym czasie nawet się poprawiła. Udało się odnowić jakieś zapomniane znajomości, a i nawet ktoś tak nietechniczny jak ja ogarniał video rozmowy na teamsie. Wcześniej wszystko musiałam mieć zaplanowane z miesięcznym wyprzedzeniem i każdym szczegółem. Dziś idę na żywioł i nauczyłam się być spontaniczna. Nawet nie wiedziałam, jak bardzo tej spontaniczności potrzebuję! Mimo, że wciąż snuję piękne plany, to jednak mam z tyłu głowy, że jeśli się nie uda to nic się nie stanie. Bardziej też doceniam wszystko to, co kiedyś było normalnością. Jak choćby pójście do kina, które kocham miłością bezgraniczną. Dzięki pandemii na prowadzenie wysunęła się moja ekstrawertyczna strona. Wcześniej lubiłam spędzać czas w mieszkaniu, teraz chętniej lgnę do ludzi i bardzo doceniam możliwość spotkania się z kimś na żywo!
Jak to powtarzają mądre głowy WSZYSTKO JEST PO COŚ. I ta pandemia też pojawiła się, by na coś zwrócić naszą uwagę. Mogliśmy zwolnić, spojrzeć na nasze życie trochę z dystansu. Wiele osób szybko wyciągnęła z tych przemyśleń wnioski i wprowadziła w swoje życie sporo zmian.
Może naprawdę nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło?
Ściskam,
Alicja